czwartek, 22 lutego 2018

Tadeusz Matoń - Krakowskie okruchy

I znów spotkała mnie przyjemność - przyjemność uroczej lektury.
Drobiazg taki, cienka książeczka, krótkie opowiastki, takie akurat na jedną stronę, często nawet mniej.
Nigdy nie słyszałam ani o książce ani o autorze, dopiero fejsbukowa znajoma o niej wspomniała. A potem znalazłam ją na allegro i okazało się, że to ona właśnie ją sprzedaje (miała dwa egzemplarze). A wielbiciele tej publikacji założyli nawet profil na FB :)
Książka mi się trafiła z autografem, przy okazji wywołując pewną refleksję - bo zbieraczem autografów nigdy nie byłam i wypada się wreszcie zastanowić, czy fakt własnoręcznego podpisu autora zmienia coś w podejściu do książki. Czy wydaje się ona cenniejsza, wartościowsza?
Bo jedna sprawa to dedykacja autora, taka bardziej osobista, jeśli znajomość z tymże autorem osobistą jest; a druga sprawa to podpis jedynie, maszynowo złożony gdzieś na Dniach Książki kiedyś, a na Targach Książki dziś. No, czy tam na spotkaniu autorskim.
W Matrasie w Rynku, pamiętam, mieli osobne stoisko z książkami już podpisanymi. Jakoś nigdy nie skorzystałam.

Może to tylko wartość wspomnienia o tym dniu, tej chwili, gdy zetknęliśmy się z autorem twarzą w twarz?
Ale dla mnie takie spotkania nie są niczym atrakcyjnym. Pamiętam, jak lata temu znajoma ekscytowała się faktem, że siedziała na przyjęciu obok Adriena Brody'ego. Nie mogłam pojąć, co w tym takiego fantastycznego :) że wymienili uwagi o stopniu wysmażenia polędwicy? Nawet nie, bo jej angielszczyzna na to nie pozwalała. Że jej podał półmisek może? Co z tego wynikało tak ubogacającego?
Zawsze była snobka i tyle :)

Bo inaczej jest, gdy wyniknie jakaś interesująca rozmowa.
No ale co ja bym miała interesującego do powiedzenia jakiemuś pisarzowi?

Dobra, wracajmy do brzegu, jak mawia pewna blogerka i mnie tym zwrotem zaraziła.


Czym są "Krakowskie okruchy"? Dokładnie tym, co zapowiada tytuł.
Ułamkami pamięci, chwilami utrwalonymi w wierszu, krótkim tekście, rysunku wreszcie.
Wspomnnieniem czasu, gdy szkoły nie były jeszcze koedukacyjne, a dziewczęta kryły w sobie Tajemnicę. Gdy na Zielone Świątki płynęło się statkiem na Bielany. Gdy Emaus był jeszcze autentyczny. Gdy na Rękawce wspinano się po namydlonym słupie po pęto kiełbasy. Gdy na środku Kleparza zielenił się skwerek. Gdy ojciec znajomej autora ruszał na polowanie na kuropatwy albo zające - zaraz za kościołem Misjonarzy, gdzie zaczynały się łąki ogromne aż do Bronowic.
W czasach, gdy matki i ojcowie znajdowali czas i ochotę, by rozmawiać z dziećmi.





Początek:
Koniec:

Wyd. Oficyna Wydawnicza OSTOJA, Kraków 1995, 93 str.
Z własnej półki
Przeczytałam 9 lutego 2018 roku

3 komentarze:

  1. Udało mi się dziś kupić "Krakowskie okruchy" :-) Radam i zadowolonam bardzo!

    OdpowiedzUsuń